Blade runner 2049 – ryzyko się opłaciło
Blade Runner 2049 był jedną z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Wróć. Blade Runner 2049 był najbardziej oczekiwaną premierą tego roku. Chociaż dostaliśmy takie perełki jak La la land, Dunkierkę, a przed nami jeszcze nowe Gwiezdne wojny, to właśnie film Denisa Villeneuve – w odróżnieniu od reszty – jeszcze miesiące przed ukazaniem się na ekranach, odbijał się głośnych echem w świecie X muzy.
Denis Villeneuve stanął przed piekielnie trudnym zadaniem. Właściwie zdecydował się na „mission impossible”. Autor Sicario i Arrival wziął na warsztat film-legendę. Mowa tu oczywiście o kultowym „Łowcy androidów” z 1982 roku. Kiedy Ridley Scott zdecydował się na ekranizacje książki Philipa K. Dicka, pewnie nie wiedział, że tworzy jeden z najwybitniejszych obrazów s-f w dziejach. Amerykański reżyser, wzorem Stanleya Kubricka, połączył „popcornowy” gatunek z zupełnie niepopcornowym przesłaniem. Na przykładzie tytułowego łowcy i replikantów – robotów tak genialnie zaprojektowanych, że we wszystkim przypominających ludzi, – postawił pytania dotyczące człowieczeństwa: jego końca i początku.
Po 35 latach w główną rolę wciela się ostatnio bardzo rozchwytywany Ryan Gosling. Fabuła do złudzenia przypomina tę z pierwszej części i bynajmniej nie jest to zarzut. „K” (tak nazywa się główna postać) musi likwidować replikanty, które są wadliwe i zbuntowały się przeciw ludziom. Jednak Villeneuve dokłada tutaj swoją cegiełkę. Okazuje się, że w przeszłości „K” oraz w losach zaginionego Deckarda (Harrison Ford) leży klucz do rozszyfrowania całej historii. Właśnie to umiejętne połączenie starego z nowym stanowi o sile nowego „Blade Runnera”. Reżyser oddaje hołd wybitnemu dziełu, ale rozbudowuje świat futurystycznej przyszłości. Villeneuve postanowił rozwinąć problem granicy między człowiekiem a maszyną. Podstawowym atutem pierwowzoru było stawianie pytań bez podawania odpowiedzi. Tak samo jest w sequelu. Jednak Villeneuve wgłębia się w ludzką psychikę jeszcze bardziej niż Scott. Drąży w głowach bohaterów, ale tak naprawdę po blisko trzech godzinach seansu zdajemy sobie sprawę, że wiercił w naszych mózgach. Jedynym mankamentem może być podanie rozwiązań na tacy, żeby widzowie, kolokwialnie mówiąc – niemyślący – spokojnie złączyli wszystkie wątki w całość. Szkoda. Wyszło dobrze, ale mogło być jeszcze lepiej. Jednak wracając do przesłania: film chociaż mocno przerysowany i wyprzedzający nasze czasy (pokazuje cywilizację w 2049 roku), wypunktowuje ułomności korzystania z dobrodziejstw techniki. Szczególnie w relacji „K” ze swoją wyimaginowaną służącą, widzimy odbicie dzisiejszego społeczeństwa. Telefon staje się dla nas najlepszym przyjacielem, a kontakty w świecie wirtualnym zastępują nam spotkania z człowiekiem „face to face”. Zanadto przywiązujemy się do technologii, która i tak „powie co chcesz usłyszeć” jak czytamy z filmowych bilboardów.
Co do losów głównego bohatera – jest on postacią na wskroś tragiczną. Bardzo przypomina Antygonę. Niezależnie co zrobi i tak zostanie potępiony. Został rewelacyjnie napisany, jego rozterki widz przeżywa razem z nim. W każdym swoim wyborze znajduje się między młotem a kowadłem, często przybiera dwie twarze, żeby ratować swoje życie. Wykreowanie „K” jest zasługą Ryana Goslinga – bezduszne postaci, nie wyrażające otwarcie swoich emocji są dla niego stworzone. Przypomina się jego rola z filmu „Drive”, w którym zagrał podobnego bohatera. Reszta obsady – m.in. Robin Wright, Harrison Ford i Jared Leto stanowią udane dopełnienie funkcjonariusza „K”. Ich role może nie są najlepszymi w ich karierach, ale na pewno zasługują na uwagę. Oczywiście ciężko nie zapomnieć o dwójce wyjątkowych kobiet. Nadają tempo całemu filmowi. Luv (Sylvia Hoeks) – miła i kulturalna okazuje się bezwzględnie mordującym robotem. Na początku możemy nawet jej współczuć, a na końcu… Z drugiej strony mamy Joi (Ana de Armas), która przechodzi metamorfozę w przeciwną stronę. Głupia i naiwna. Dodatkowo nie jest robotem, ale projekcją 3D – jednak z biegiem czasu okazuje się być bardziej ludzka od ludzi. No właśnie. Ludzki od ludzi. Te słowa mogą być jednym z haseł całego filmu. Ludzie – niezależnie kiedy i gdzie – nie kierując się empatią i uczuciami mogą być bardziej podobni do maszyn niż same maszyny. Potwierdza to przykład pięknej Joi.
Dziwne, że jeszcze nie wspomniałem o muzyce. Dla tych co nie oglądali pierwszego epizodu: tak – muzyka również przeszła do historii. Szansę zmierzenia się z psychodelicznymi i mocno synthpopowymi dźwiękami Vangelisa dostał sam Hans Zimmer. Na szczęście nie napisał spektakularnych i pełnych patosów utworów do jakich nas przyzwyczaił. Postawił na zachowawcze budowanie klimatu, nie wciskał na siłę muzyki tam gdzie jej nie potrzebowano, dlatego najlepszym utworem okazała się…cisza. Chociaż, gdy wchodził ze swoimi dźwiękami przyprawiał o gęsią skórkę.
No to teraz wisienka na torcie. Zdjęcia. O tę część obawiano się najbardziej. Dlaczego? Oglądając „Blade Runnera” możemy w dowolnej chwili zatrzymać film, zrobić screenshota i ustawić otrzymamy obraz na tapetę. Ponad 30 lat temu kadry z filmu Scotta zachwyciły świat i do dzisiaj robią kolosalne wrażenia. Krótko: Blade Runner 2049 zawiesił poprzeczkę jeszcze wyżej. Teraz można zrobić „screena”, ale nie ustawiać na tapetę. Te kadry nadają się do wywieszenia w Luwrze obok Mona Lisy. Kiedy wydawało się, że nie da się pobić obłędnego poziomu pierwowzoru, za kamerą stanął Roger Deakins i zapewnił sobie miejsce wśród najlepszych operatorów w historii. Cały film jest jednym wielkim wizualnym orgazmem. Nie potrzeba dźwięku, dialogów czy jakiejkolwiek fabuły. Wystarczy się tylko patrzeć, patrzeć i patrzeć. Z każdej lokacji, pomieszczenia i krajobrazu Deakins stworzył dzieła sztuki. A raczej: Dzieła Sztuki. Zabawa światłem, neonami, mieszaniem kolorów, kontrastów – wszytko to zrobił wybitnie, udowadniając, że trzymając kamerę w ręku można dokonać wielkich rzeczy. Po wyjściu filmu na DVD, kupuję, robię „screena” każdej sceny i ustawiam sobie na tapetę. 365 tapet na 365 dni w roku. Trudno w to uwierzyć, ale Deakins był nominowany do Oscara aż 13 (!) razy i za każdym razem wychodził z gali z pustymi rękami. Jeśli nie zgarnie statuetki za Blade Runnera 2049 osobiście przejdę się do Akademii, a wtedy nie ręczę za siebie.
W erze nieudanych kontynuacji, gdzie klasyki kina są wręcz profanowane przez twórców trafia się taka perełka jaką jest nowy Blade Runner. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Denis Villeneuve zaryzykował i teraz może hucznie otwierać butelki. Udowodnił, że jeśli podejdzie się do sprawy z szacunkiem i bez większego kombinowania można zabrać się nawet do takiego „nietykalnego” filmu jakim jest Łowca androidów.
Karol Moszumański