„Królik” na II wojnie światowej
Wiecie czego nie lubię? Filmów o drugiej wojnie światowej. Wiecie co lubię? Taikę Waititi. Jaki to ma ze sobą związek? A taki, że Taika zagrał w swoim filmie Adolfa Hitlera będącym zmyślonym przyjacielem dziesięcioletniego chłopca nazisty. To nie mogło się nie udać.
Jojo Rabbit! W końcu w polskich kinach można obejrzeć najnowszy twór nowozelandzkiego reżysera Taiki Waititi, czyli prawdopodobnie jednego z najgenialniejszych twórców naszych czasów. Jeśli ktoś nie zna jego twórczości, już wymieniam: „Orzeł kontra rekin”, „Dzikie łowy”, „Boy”, „Thor: Ragnarock”. Zgadza się, to ten człowiek odpowiada za „odrodzenie” postaci mitycznego boga w Marvel Cinematic Universe. Ale i tak jego Magnum Opus to „What we do in the shadow”, niezwykle mądry dokument o rzadko poruszanym w dzisiejszych czasach temacie wampirów zmagających się z współczesnością. Nawet nie wiecie jak ciężko dziś mają. W każdym razie, jeśli widzieliście przynajmniej Thora (bo co innego) to wiecie jakim poczuciem humoru operuje tenże człowiek. I teraz korzystając z tego samego poczucia humoru stworzył film o chłopcu dorastającym w III rzeszy. Z Adolfem Hitlerem. To budzi pewne kontrowersje, bo zdaniem niektórych taki pomysł może być nieodpowiedni względem tematu. Osobiście się z tym nie zgadzam, ale prawda jest też taka, że i zarzuty są nietrafione. Ale zacznijmy od początku. Głównym bohaterem jest tytułowy JoJo (film nazywa się Jojo Rabbit, zapomniałem wspomnieć). Jojo jest dziesięcioletnim chłopcem dorastającym w Niemczech podczas II Wojny Światowej i wybiera się na obóz dla małych żołnierzy, HitlerJungen. Niestety w wyniku pewnych wydarzeń (geniusz wysadził się granatem) musiał wrócić do domu. Ma blizny na twarzy oraz kuleje. Zamiast iść na wojnę, zajmuje się rozwieszaniem plakatów propagandowych i tym podobnych. Któregoś dnia, gdy wraca do domu, znajduję za ścianą… nastoletnią Żydówkę. Choć chce to niezwłocznie zgłosić odpowiednim ludziom, nie może, gdyż zaszkodziłoby to i jemu i jego matce. Należy dodać, że we wszystkim wspiera go jego wyobrażenie o Adolfie Hitlerze. W uproszczeniu tak się prezentuje fabuła.
Powiem od razu: film bardzo mi się podobał. Uwielbiam styl reżysera, który idealnie balansuje pomiędzy absurdalną komiedią, a dramatem. Komedia ogólnie uznawana jest za najtrudniejszy gatunek dla reżyserów, a tutaj zadanie było jeszcze bardziej utrudnione, gdyż żartowano z tematyki nazizmu i mordowania Żydów, a to może być dla niektórych kontrowersyjne. To jest zrozumiałe, tym bardziej, że humor to rzecz subiektywna, ale dla mnie te wszystkie heheszki z nazistowskich ideologii są silną stroną filmu. Jestem zdania, że żartować powinno się z wszystkiego, a już w szczególności z wydarzeń tragicznych. Pomaga nam to oswoić się z wszelkimi traumami i krzywdami, a także inaczej spojrzeć na chociażby takie idiotyzmy jak właśnie system III Rzeszy. Należy piętnować i wyśmiewać toksyczne i bzdurne zachowania, i oczywiście, że ktoś może poczuć się obrażony, ale dobry żart zawsze kogoś obrazi, niestety. Dlatego trzeba to robić z wyczuciem i Taika w mojej opinii to potrafi. Pierwszy akt to satyra nazizmu. Na obozie HitlerJungen zachodzi proces indoktrynacji. Opiekuni szkolą dzieci zabijać wrogów narodu, a także wpaja im się bzdury odnośnie chociażby Żydów. Wmawiają im, że są to nadprzyrodzone istoty z rogami, sługi diabła pragnące złota. Żydzi to zło, zło i jeszcze raz zło. I nie powiem, jest to wszystko zabawne. Co chwila parskałem śmiechem, a obok mnie siedziała starsza pani, także pewnie nie miała o mnie dobrego zdania. Ale o to w tym wszystkim chodziło, o wyśmianie całej ideologii i systemów, które w ówczesnym czasie miały miejsce, a prawda jest też taka, że i dzisiaj jest to obecne. Zdziwilibyście się jakie bzdury potrafią wymyślać o osobach o innej orientacji seksualnej. I to nawet nie jest tak, że Waititi jako pierwszy prześmiewa nazizm. Przez lata powstało mnóstwo tworów, które w prześmiewczy sposób krytykowały ustrój totalitarny. Takie tworzył Mel Brooks chociażby. Dlatego też oburzanie się za to, jaki ten film jest, w mojej opinii mija się z celem. Jednakże Jojo Rabbits to nie tylko komedia. Ten film opowiada naprawdę konkerentną historię, czego nie potrafi zrobić większość obrazów o tematyce Wojny Światowej, szczególnie polskich. Mały Jojo, który jest ofiarą całej tej indoktrynacji musi stawić czoła Elsie, Żydówce, która zamieszkała za ścianą jego domu. Chłopak pragnie zawiadomić odpowiednie służby, ale nie może, gdyż jak słusznie zauważyła Elsa, jego matka zostanie ukarana za ukrywanie żydowskiego dziecka w mieszkaniu. Samej mamie też nie może powiedzieć bo „ucięłaby mu łeb”. Tak więc zmuszony sytuacją musi negocjować i się dogadać, a że przez lata wpojono mu, że Żydzi to wybryki natury to i traktuje ją jak wybryk natury. Z kolei ona traktuje go jak idiotę, wmawiając mu kolejne bzdury odnośnie ich rasy, które on oczywiście kupuje, bo ma tylko dziesięć lat, a jak wiadomo dzieci są „głupie” (dorośli w sumie nawet bardziej).
Dalszego ciągu wydarzeń możecie się domyślać. Sęk w tym, że cała relacja między dwójką bohaterów to majstersztyk pełen humoru i kontrastów. Ba! Chciałbym dostać sequel, aby zobaczyć jak dalej potoczyły się ich losy, co się oczywiście nie stanie. Historia Jojo to przede wszystkim historia o dorastaniu. Zanim znalazł się tam gdzie się znalazł, żył w swojej bańce, gdzie wszystko było proste, Niemcy byli dobrzy, a Hitler był bohaterem narodu. Gdy bańka pęka musi wstawić czoło nowym wyzwaniom, np.: zupełnie nowe dla niego uczucie zauroczenia, albo przyjąć do wiadomości, że to, w co wierzył przez całe swe życie nie jest prawdziwe i nie tylko. To jest bardzo oryginalne i świeże podejście do tematu Wojny Światowej, ale też przykład jak powinno się robić takie filmy. Uczynić samą wojnę tłem do jego historii o dojrzewającym chłopcu. To jeden z powodów, dla którego nie znoszę produkcji o tej tematyce. Wszystkie wyglądają tak samo i nie mają w sobie żadnej fabuły. Twórcy chcą pokazać okrucieństwo wojny, ale nic poza tym. Zamiast napisać scenariusz po prostu czerpią z wikipedii. Zazwyczaj są to filmy, na które idzie się w ramach lekcji historii, by mieć wolne od zajęć. Miałem tak z Dywizjon 303 (tym polskim), z którego nie wyniosłem absolutnie nic, bo też nie było tam żadnej historii. Ale jednocześnie nie powinno się tego filmu krytykować, bo opowiada o ważnych wydarzeniach oraz reprezentuje nasz naród. Gówno prawda. Jakość filmu zależy od wykonania i gustu danego odbiorcy, a nie od tematyki. Dlatego też właśnie cenię Jojo Rabbit, bo nie dość, że jest to produkcja z własnym charakterem i stylem, to opowiada mądrą i poruszającą historię. Ważną rolę w tej kwestii odegrali oczywiście aktorzy. Roman Davis doskonale gra naiwnego wystraszonego fanatyka, Thomasin McKenzie z łatwością gra pyskatą smarkulę, a Taika Waititi pokazuje, że świetnie współpracuje z dziecięcymi aktorami. Jednakże nagroda za największy popis aktorski należy się Scarlett Johansson. Odegrała rolę matki głównego bohatera Rossie Betzler, i pomijając już nawet świetną kreację aktorską, to jest cholernie dobrze napisana rola. Rossie nie zgadza się z systemem, jaki funkcjonuje w jej państwie, dlatego też ukrywa Żydówkę w domu, a z drugiej strony wychowuje w domu małego nazistę i wspiera go w jego wyborach. Ewidentnie bardzo kocha dzieciaka, ale nie za bardzo wie jak go wychować. Zasłużona nominacja do Oscara, a także zasłużona nominacja za Marriage Story (w tym roku dostała aż dwie). Poza tym mamy Sama Rockwella grającego przesympatycznego kapitana, od którego robi się ciepło w środku. Oraz Archie Yates grający kolegę Jojo, Yorkiego. Cudowny comic relief. Na sam koniec chciałem zostawić coś, co wywoływało najwięcej kontrowersji czyli Adolf Hitler, który tutaj pełni rolę wyimaginowanego (cholernie trudne słowo do napisania) przyjaciela małego Jojo. Gra go sam Taika Waititi, więc to musiało być dobre, bo Taika Waititi to złoty człowiek, ale po skończeniu seansu Taika Hitler wydawał mi się najsłabszym elementem filmu. Nie dlatego, że był zły, ale wydawał mi się niepotrzebny. Jednak po późniejszych przemyśleniach i wysłuchaniu opinii szanowanych przeze mnie osób jestem skłonny zmienić moje zdanie. Czytałem opinię, że jest to próba złagodnienia wizerunku Hitlera, ale to jest niezrozumienie tematu. TO NIE JEST Hitler, zbrodniarz wojenny. To jest wyidealizowany obraz małego chłopca, któremu wpojono, że jest on bohaterem. I to był dla niego bohater, marzył by zostać jego najlepszym przyjacielem. Taika Hitler oprócz tego, że jest comic reliefem, ma stanowić przede wszystkim symbol wierzeń małego Jojo, symbol indoktrynacji. I w żadnym razie nie jest postacią pozytywną. Reżyser został zapytany o to, czy robił research odnośnie granej przez niego postaci, aby lepiej się wcielić. Ten odpowiedział, że po cholerę miałby to robić, zagrał potwora i tyle.
IŚĆ DO KINA! Byle nie na kolejny nijaki film o Piłsudskim. Nowozelandzki reżyser po raz kolejny udowadnia swój kunszt. Teraz moim najbardziej wyczekiwanym filmem jest: „Thor: Love and Thunder” na podstawie ukochanego przeze mnie komiksu Jasona Aarona. Nie zdziwię się, jeśli będzie to najlepszy film, jaki Taika zrobi kiedykolwiek bo chyba nikt inny nie zrobiłby filmu o chemioterapii w realiach kiczowatego fantasy lepiej niż on.
Michał Dudek