„Przekonałem się, że Morze Śródziemne to naprawdę świetne miejsce”- tymi oto słowami Grzegorz Chachura podsumował swoją historię, ale zacznijmy od początku.
7 lutego 2017r. w naszej szkole odbyło się spotkanie z podróżnikiem z grupy „Trzask”. Tym razem podróżowali niebieskim peugeotem przez państwa leżące nad Morzem Śródziemnym. Po dwugodzinnym spotkaniu wiedzieliśmy wszystko, co dzieje się w tych miejscach. Przez dwa miesiące nie korzystali z żadnego hotelu czy schroniska. Okazuje się, że spali pod gołym niebem i w namiocie. Kiedy to usłyszeliśmy, wszyscy otworzyliśmy buzie ze zdziwienia. Przecież to całe dwa miesiące! Tak się w ogóle da?!
W Grecji stali się oni atrakcją dla innych turystów. Gdy skakali z wysokich skał do głębokiej wody ludzie podpływali rowerkiem wodnym i robili im zdjęcia, jakby byli zabytkami w muzeum. Czy oni nie widzieli nigdy (nie)normalnych ludzi?
Po miesiącu pobytu w tym kraju pojechali do Włoch. Gdy Grzegorz opowiadał nam o mieście Maranello było widać u niego błysk w oku. Po chwili wiedzieliśmy już, dlaczego. Tam jest fabryka Ferrari. Powiedział, że gdy stali za siatką i robili zdjęcia wyścigówce Ferrari, auto jechało z tak wielką szybkością, że dopiero po kilkunastu próbach udało im się zrobić zdjęcie, na którym widać je w całości. Po dniu spędzonym w „krainie Ferrari” wsiedli do swojego niebieskiego peugeota by ruszyć w dalszą trasę. Jednak daleko nie zajechali. Na środku ulicy zgasło im auto. Po chwili znikąd pojawił się Włoch, który powiedział im, że chciałby pomóc, ale idzie do pracy i wróci za osiem godzin. I że niby tyle czekali na niego? Owszem. Po tych ośmiu godzinach pojawił się znowu, coś porobił przy aucie i powiedział, że muszą jak najszybciej jechać do mechanika, bo daleko nie dojadą. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo się myli. Dojechali nim aż na Gibraltar i z powrotem do Polski.
W Rzymie, po udanym dniu zwiedzania, poszli na pyszną pizzę. Ich radość szybko minęła, gdy zobaczyli stłuczoną szybę w aucie. Panika. Dzwonią na policję, ale w ogóle nie pomogli. Zrezygnowani postanowili zobaczyć, co zginęło. Laptop – jest, aparat – jest, plecaki – są. Jak się okazało brakowało tylko torby na laptopa i aparat. To się nazywa szczęście w nieszczęściu. Ale chwila. Co z szybą? Wymienili w jakimś warsztacie? Nie, podróżowali tak do końca podróży.
La Tomatina to święto obchodzone w hiszpańskiej miejscowości Bunol. Szczerze mówiąc, nigdy bym się nie domyśliła, na czym polega to święto. W ostatnią środę sierpnia co roku jest organizowana wielka bitwa na pomidory. Stanowi to główny punkt trwającej cały tydzień fiesty. Historia Tomatiny sięga ostatniej środy sierpnia roku 1945. Trwała wtedy tradycyjna parada. Wywiązała się bójka pomiędzy dwoma mężczyznami. Los chciał, że obok znajdował się sklep warzywny i obaj sięgnęli po pomidory. Rok później ci sami sprawcy spotkali się w tym samym miejscu i postanowili powtórzyć bitwę, lecz przynosząc swoje własne pomidory. Ludzie zaczęli powtarzać to co roku, aż stało się to tradycją.
W końcu dotarli do miejsca docelowego, którym był Gibraltar, gdzie zaprzyjaźnili się z tamtejszymi małpami. Przy zachodzie słońca podziwiali wyspy Afryki, które były na wyciągnięcie ręki. Trzeba było jednak wracać do Polski.
To niesamowite, ile można zwiedzić przez dwa miesiące. Podziwiam ich za wytrwałość, i że mimo tylu przeciwności losu się nie poddali i sięgali po swoje marzenia. Z moich rozmyślań wyrwał mnie dzwonek. „Kiedyś będę taka jak oni, ale teraz muszę iść na lekcje” – pomyślałam.
Wiktoria Maciejewska