W tym przypadku akurat do busa, dbając przy tym zarówno o bagaż jak i bilet, lecz sens jest ten sam. Wyjechać, odciąć się od wszystkiego wokół i wyciszyć na łonie natury. Z wyciszeniem też nie przesadzając, lecz za cenę dobrej zabawy. Już niestety za późno aby wsiąść do tego „pociągu”, lecz zapraszam wszystkich za rok. A póki co, opiszę tegoroczną, V edycję Turystycznego Złazu Szkół Jarosławskich.
„Między cerkwiami”, bo tak zatytułowano Złaz, który odbył się 2 i 3 czerwca, jak co roku pozwolił młodzieży jarosławskiej odstresować się w pożyteczny sposób. Poznając walory przyrodnicze nie tak dalekiego od naszego miasta, Roztocza (konkretnie południowego), dowiadując się ciekawych rzeczy, zwiedzając cerkwie i przede wszystkim dobrze się bawiąc, uczniom udało się na 2 dni oderwać od rzeczywistości, ale po kolei.
„…Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet…”
Około godziny 9 dnia pierwszego, pod MOSiR’em zebrała się żądna przygód młodzież. W atmosferze śmiechu i oczekiwania wrażeń, wpakowali się do autobusów, kiedy te, tylko pojawiły się na placu. Gdy miejsca zostały już rozdzielone, ruszyliśmy. Wraz z towarzyszami, wnet chwyciliśmy za teksty i gitarę, wypełniając część autobusu śpiewem. Niestety, widocznie wczesna godzina nie służyła pieśniom, gdyż nikt nie zawtórował naszym melodiom, które po chwili zostały zastąpione przez dość osobliwy trend. Z doświadczenia wiem, że wszystko zależy od rocznika, a ten „trend”, stanowił raczej wyjątek od reguły. Z resztą, każda szkoła, reprezentuję inne charaktery, a były z nami:
Gimnazjum nr.1, Kopernik, Ekonomik, Mechanik, Budowlanka, Plastyk, oraz szkoły z Ropczyc, Rzeszowa i Przeworska. Licząc opiekunów, łącznie 140 osób, podzielone na 3 grupy.
„…Ściskając w ręku, kamyk zielony…”
Każda z grup, po dojechaniu w swoje miejsce rozpoczęcia Złazu (były to: Kowalówka, Łówcza i Brusno), dzięki opiekunom, obejrzała i usłyszała informację, o okolicznych cerkwiach. Następnie, wyruszyliśmy w 15-sto kilometrowym spacerem, w stronę celu naszej wędrówki: Gorajca. Droga minęła o wiele szybciej niż się spodziewaliśmy, wypełniona rozmową, śpiewem, rozmową, kilkoma postojami, rozmową, podziwianiem widoków i rzecz jasna rozmową.
Po dotarciu na miejsce, dostaliśmy chwilę aby rozbić namioty, odpocząć i trochę się pointegrować. Integracja akurat była jedną z najważniejszych części Złazu (pozdrawiam dziewczyny z plastyka), ale wracając do tematu. Gdy już wszystkim, zaczął dawać się we znaki głód, wydano bigos. Syty wojskowy bigos, zrobiony ze starego przepisu, za którego smak, ręczę osobiście.
Później ogłoszono regulamin oraz konkursy, w jakich młodzież brała udział, po powitalnej Belgijce. Osoby łase nagród, miały do wyboru: losowanie, szukanie skarbu, ułożenie Złazowego hymnu, narysowanie okolicznej cerkwi, czy lot na paralotni. Wyróżniono również najwyższe, najniższe, najstarsze i najmłodsze osoby, nie zapominając o upominkach. Znalazła się potem jeszcze chwila, na zagłębienie się w okoliczną cerkiew, oraz opowieści o niej.
Wraz z nastaniem wieczoru, rozpoczęła się poważniejsza część programu. Złaz, świętował swoje pięciolecie, w ramach którego głośne „Sto lat!” oraz muffinki zagościły w naszych ustach. Potem było już tylko lepiej. Przedstawiciel grupy „Trzask”, z uśmiechem, opowiadał o wyprawie do Kambodży i Wietnamu. Zaraz po nim, Jacek Pyżak podzielił się wspomnieniami z wyjścia na najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Po jakże ciekawych prelekcjach, obejrzeliśmy film, podsumowujący Złazy z ubiegłych lat. I wtedy przyszedł czas, na długo wyczekiwane pieczenie kiełbasek. Wraz z ogniskiem, zapłonęły struny gitarzystów, przy których akompaniamencie młodzież (a trochę jej było), wypełniła śpiewem pole namiotowe. I to przez bardzo długi czas. Gdyby nie zmęczenie, wątpię czy udałoby się komukolwiek zasnąć tamtej nocy, lecz nic nie zmieni tego, że naprawdę było warto!
„…Patrzeć jak wszystko zostaje w tyle.”
Po mniej lub bardziej przespanej nocy, indywidualnym śniadaniu i porannej toaletce, przyszła pora na sprzątanie namiotu. Z ciężkim sercem, spakowaliśmy śpiwory, bagaże oraz wspomnienia i wyruszyliśmy po pamiątkowe zdjęcie. Pakując uprzednio zbędny balast do autokaru, wyruszyliśmy, jak planowaliśmy do rezerwatu Jedlina, przez Chotylub. Niestety plan nie do końca udało się zrealizować, ale o tym potem. Maszerując, tym razem bez podziału na grupy, wypełniliśmy drogi Roztocza śpiewem i radością (znowu…). Tym razem upał, dał się nam mocno we znaki, przez co byliśmy zmuszeni ostrożnie zarządzać wodą, ale na szczęście obyło się bez zgonów. Po drodze, odwiedziliśmy bunkier, będący częścią fortyfikacji Linii Mołotowa, którego historię, przytoczył nam jeden z opiekunów. Gdy dość zmęczeni, dotarliśmy do miejscowości Chotylub, szturmem wlaliśmy się do okolicznego sklepu, w poszukiwaniu napojów i ochłody w postaci lodów. Biorąc pod uwagę panujący w powietrzu upał, oraz nasz stan, zarządzono porzucenie dalszej trasy i powrót autobusem do Jarosławia. Przed wyjazdem, udało nam się rzecz jasna zwiedzić miejscową cerkiew oraz pożegnać z malowniczym Roztoczem.
Niestety szara rzeczywistość w końcu wyciągnęła po nas swe szpony, lecz nie żałuję ani chwili spędzonej na Złazie. Znając życie, na następnej edycji również się pojawię. Pytanie brzmi, czy ty również, czytelniku?
Kacper Pusztuk